Melchior Wańkowicz – gościnność

Rozmowa z Krzysztofem Kąkolewskim:
BB — Czy Wańkowicz był gościnny?
KK — Tak. Powszechnie wiadomo, ze bardzo lubił gości, sam był zapraszany przez wielu ludzi, urządzał wielkie i małe przyjęcia opisywane przecież. Chciałbym opowiedzieć o okresie, kiedy Wańkowicz był sam po śmierci zony. Zdarzało się, ze dzwonił wieczorem dość późno i mówił: „Wpadnijcie do mnie zaraz — zaproszenie odnosiło się do mnie i mojej zony — tylko nie samochodem. Siedzę sam jak ten puchacz. Wpadaliśmy. O tej porze nie było już gospodyni pani Marty — zastawa była przygotowana na wszelki wypadek na 4 osoby, jako czwarta osoba uczestniczył czasem sąsiad Wańkowicza, z którym grywał w szachy. Wańkowicz odznaczał się niezwykłą dbałością o gościa i chociaż twierdził, ze nie ma pamięci, doskonale pamiętał co kto lubi. Ponieważ na początku naszej znajomości prosiłem o gin z tonikiem, później, gdy zmieniłem gusty, zal mi było przeciwstawiać się temu dowodowi pamięci. Gdy Wańkowicz działał w kuchni — w mieszkaniu na Puławskiej jadalnia była połączona z kuchnią — można było zauważyć, ze mimo iż zawsze posługiwał się w tych sprawach innymi, świetnie daje sobie radę, trochę w żołnierskim stylu.
Otwierał na oścież lodówkę, w której zgromadzone były nieprawdopodobne ilości pudełek z wymyślnymi konserwami. Otrzymywał je z różnych źródeł. Ponieważ wiedział, ze lubię ryby i owoce morza wyciągał więc kraby, ostrygi wędzone i w sosie własnym, krewetki, homara. Na drugie były wędliny na desce, pokrajane wcześniej przez panią Martę. Dań ciepłych nie było bo jakże Wańkowicz miał je ugotować?
W miarę pogłębiania się naszej znajomości Wańkowicz coraz rzadziej proponował „Trejos devynerios” do profanów wymawiał — „Trisz dyvinis”. Dla nas więc było do picia whisky — gospodarz dla siebie wyjmował butelkę szampana. Później podawał pudło z połamaną czekoladą.
Melchior Wańkowicz: Tędy i owędy:
…..Ot ~ mówię — tylkoż na Kowieńszczyźnie umieli gościa uszanować. Kołdun, kiedy akuratny, jak jego językiem do podniebienia przyciśniesz, w sześciu miejscach na raz sok musi puskać. Koroniarze suną się widelcem jego jeść, śmiech prosto. A łyżka po kołdunach zabierać nie dam, na pewno rosół będzie, to jego tą samą łyżką tłuszczem obrosłą jeść trzeba — inaczej zaszkodzić może.
A tu jedna sąsiadka spod Poniewieza wstaje i wiersze własne na cześć kołduna mówi. Udatnie nawet poukładane:
Oj te kołduny nasze z Kowieńszczyzny!
Nie ma na świecie do nich podobizny.
Smaczne robiły je nasze kobiety,
Na stronę nawet sztrasburskie pasztety.
Z maszynki mięso tu nie uchodziło.
Zbyt bowiem kłejkie i zmiażdżone było.
W tym momencie prezes, który również Trisz divinis pod stół nie wylewał, pochylił się do mnie:
—    Ot, i ta z tą maszynką czepi się … czy wiesz, pan, wtedy, jak pan w hotelu mnie o tym wspomniał, poczułem prosto nóz w serce: a%nie juz moze z maszynki przygotowują? Poleciałem jak oparzony, dobrze serce moje czuło: nastawili maszynkę na najgrubszy numer i zabierają się do kręcenia.
—    Zmiłujcie się! — krzyczę — drugi Londyn wieszczu chcecie w Wałbrzychu sprawić? Tęsknoty pielgrzymiej nie ukoić? — Tłumaczyli się: — Jak tu na czterdzieści osób, ileż to kop kołdunów ręcznie nasiekać?— Ale sami rozumieli, ze trzeba. Po biurach posłali, z robót pozrywali wszystkie kowieńczuczki, lekarz kowieńczuk zwolnienia hurtem na tę okoliczność dawał — zdążyli…”
Cytaty z Tędy i owędy Melchiora Wańkowicza pozwoliłam sobie poprzedzić żartobliwą uwagą, ze nuta tęsknoty za ginącym obyczajem, tak wyraźna w wielu książkach tego świetnego pisarza, pozwala niejako przypisać go do wieku XIX. W tym przynajmniej względzie. Pan Melchior Wańkowicz nie oburzał się na takie klasyfikacje, bawiły go, a moze nawet radowały, bo — wydaje się — bardzo świadomie stroił się w tę „dziewiętnastowieczność”. Zresztą, jakże zawodne są to klasyfikacje! Okrągłe daty nie bywają granicami epok.

Wizyta Ignacego Paderewskiego w Warszawie (r. 1899):
„Mistrz dał się przebłagać — pisze ówczesny dziennikarz stłumił niechęć jaką jakoby miał do Warszawy i zapowiedział trzy koncerty w sali zamkowej. Trzeba być ukochankiem losu, by bilet na koncert módz dostać…”
Przy tej okazji „pewne barbarzyństwo towarzyskie na jaw wyszło…” Niegodne tej epoki schyłku XIX wieku.
„Towarzyskim barbarzyństwem — pisze dalej ten dziennikarz — nazywam wzbronienie kobietom wstępu na uczty, których celem jest uczczenie zasług znakomitego męża. Na biesiadę podobną zaproszeni zostali tylko mężczyźni i oni tylko mają prawo wejścia do sali biesiadnej, oni okrążają stół, otaczają amfitriona, czczą go rymami i prozą, zjadają smakołyki, spijają wina, kobietom zaś dają prawo wstępu … na galerię, skąd mogą zabawie mężów przypatrywać się, zachwycać się ich krasomówstwem, oklaskiwać, kwiaty rzucać, drażnić powonienie przynoszonemi potrawami, dusić się w podniesionej temperaturze galerii, na pól omdleć nawet, orzeźwić się zresztą przyniesioną z łaski szklanką lemoniady, a gdy uczta i po biesiadzie libacje skończone zostaną, uzyskać prawo wejścia na salę i z pięknym dygiem amfitrionowi się przedstawić, o czem krzyczą kuryery, kończąc sprawozdanie o zejściu z wyżyn kwiatów żywych, złączeniu się towarzystwa i cudownej, juz wspólnej zabawie…”

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Kultura. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.