Żona dygnitarza o przyjęciach

Rozmowa z żoną dygnitarza:
BB — Stanowisko Pani męża obliguje do częstego „bywania” w wielkim świecie. To oczywiste, ale czy Państwo też przyjmujecie u siebie?
ŻD — Tzw. wielki świat to najczęściej oficjalne przyjęcia z okazji rocznic, świąt państwowych, cocktaile w ambasadach, lecz mamy tez życie prywatne, bardzo skromne w gruncie rzeczy — ograniczone przede wszystkim ze względu na czas — mąż wraca nieraz bardzo późno, „wyskakują” zupełnie nieprzewidziane wyjazdy, posiedzenia. Często więc muszę odwoływać spotkania towarzyskie, przekładać z dnia na dzień urodziny i imieniny, a czasem zupełnie niespodziewanie muszę przyjąć kilkunastu mężczyzn. Trudno to oczywiście nazwać przyjęciem, ale takie sytuacje bywają.
BB — Jak radzi sobie Pani w takim przypadku?
ŻD — Improwizuję. Z tego co mam i zawsze w pośpiechu. Raz dokonałam nawet odkrycia kulinarnego, posypując kawałki pieczonego kurczaka zamiast „curry” — mielonym cynamonem (obie przyprawy mają zbliżony kolor). Zamiana okazała się bardzo korzystna i wywołała szczery zachwyt jedzących. Po jakimś czasie dowiedziałam się oczywiście, ze istnieje przepis na kurę z cynamonem, ale długo byłam dumna ze swojego przypadkowego sukcesu.
Inne improwizacje to małe gorące przekąski: kawałki bułki z żółtym serem i papryką zapieczone w piecyku, małe kulki mięsne z tatara na gorąco, śliwki suszone owinięte boczkiem też zapieczone na blasze, flaki, które przygotowane trzymam zamrożone w lodówce.
BB — A zaplanowane przyjęcie, jeśli dochodzi do skutku?
ŻD — Staram się podać to, co nasi przyjaciele lubią, co już kiedyś jedli, czyli takie wypróbowane specialite de la maison. Umiem przyrządzić dobry pasztet, boeuf Stroganow, ale najwięcej starań poświęcam tortom i dobrym deserom.
BB — A napoje?
ŻD — Po kieliszku lub dwa wódki do zakąsek, do gorącego — wino. Najbardziej lubimy białe wytrawne, węgierskie. Staram się je mieć zawsze w „żelaznych” rezerwach.
BB — Czy jakieś przyjęcie szczególnie się Pani upamiętniło?
ŻD — Tak. Bardzo miło wspominam pewne przyjęcie w Ambasadzie Radzieckiej. Zorganizowano je z okazji dnia Zwycięstwa 9 maja.
Na ogół takie przyjęcia mają swój rytuał i nikt nie spodziewał się żadnych atrakcji. Tymczasem część kulinarna zaimponowała nawet najbardziej znudzonym bywalcom podobnych przyjęć.Otóż, każdemu z gości wręczono menażkę i dość zwyczajną szklankę z grubego szkła. Nad płonącymi ogniskami w ogrodzie ambasady wisiały zwykłe żołnierskie kotły i z nich żołnierze radzieccy czerpali wielką chochlą mięsne gulasze, grochówkę i coś w rodzaju bigosu, inni żołnierze nalewali do szklaneczek rosyjską wódkę i wręczali kawałek chleba. Zabawa była znakomita, wszyscy długo i z rozrzewnieniem wspominali ten pomysł.

Moja rozmówczyni prosiła, aby nie ujawniać jej nazwiska. „Zanim ukaże się ten artykuł — powiedziała — pewnie przestanę już być dygnitarzową. I wtedy z całą radością oddam się autentycznemu życiu towarzyskiemu”.

Wprawdzie deklaracja ta zdaje się dawać pewne szanse awansu tym, którzy buławy noszą na razie w plecakach, ale o ile znam życie — najbardziej nawet tą ofertą zainteresowani mają jeszcze trochę czasu. Nie rozpaczajcie Państwo, przymus życia towarzyskiego jeszcze nam nie grozi. Możemy kultywować dobre obyczaje dla przyjemności.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Kultura. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz