Stare obyczaje kuchenne

dawne obyczajeW domach hołdujących modzie francuskiej elegancję wyrażała przede wszystkim rozmaitość dań. I tak podawano: szparagi, pory, selery, drób, wędliny, kiełbasy, pasztety, ryby, różne gatunki mięs. Zaczęto stosować rozmaitość sosów, zapraw, marynat, musztardy. Do perfekcji doprowadzono sztukę wypiekania ciast. Gdy za Sasów „pączkiem trafiwszy w oko mógłbyś go podsinić — jak świadczy kronikarz — dziś pączek jest tak pulchny i tak lekki, że zacisnąwszy go w ręku znowuż się rozciąga i pęcznieje jak gąbka do swojej objętości, a wiatr zdmuchnąłby go z półmiska”.
Zaczęła się moda na wykwintne owoce, czekolady, lody. Wódka i miód coraz rzadziej odpowiada wymaganiom tego czasu — cenione są natomiast wina o wyrafinowanym smaku, a wśród nich włoskie, hiszpańskie, niemieckie reńskie, nade wszystko zaś francuskie, burgundzkie i szampańskie.
Ulubionym napojem staje się kawa, a także kakao i herbata. Podawano też wody mineralne.
Chlubą była piękna porcelana stołowa, a także dekoracja stołu, często w formie przeróżnych scen rodzajowych skonstruowanych z cukrów, ciast i ozdobnych figurek porcelanowych.
Obsługę na wielkich ucztach stanowili kamerdynerzy, kredensowi, służący. Wypadało tez mieć kilku kucharzy, żeby każdy reprezentował swoją specjalność.
Nie tylko jaśnie wielmożni olśniewali zbytkiem. Bardzo wytworne przyjęcia dawali bogaci kupcy i bankierzy tak, ze świetnością udało im się często prześcignąć magnatów.
Ale jak wszystko co wyrafinowane zacznie niebawem nużyć, i głoszone przez francuskich fizjokratów hasła powrotu do natury przemówią swoją prostotą i sielskością. Zwrot ku naturze rozpoczął się w drugiej połowie XVIII w. Pierwsze objawy, to moda na sentymentalne parki, trochę zarośnięte, trochę dzikie, pełne romantycznych altan, ruin i świątyń dumania. Dla tych przyjemności porzuca się salon, pani w stroju pasterki chętnie siada przy trzódce owieczek, a czuły jej kochanek poprowadzi ją do chatki pustelnika, do pasieki, gdzie brzęczą pszczoły. Staruszek wieśniak poda im miód w glinianym dzbanie i świeżo zebrane maliny…
Pozwolą Państwo, ze prezentację wieku XIX — porzucając chronologię — rozpoczniemy od … Melchiora Wańkowicza. Wydaje się bowiem, ze zarówno bujny temperament tego pisarza, jak i jego sympatie, fascynacje i animozje głęboko tkwią korzeniami w tym właśnie stuleciu.
Melchior Wańkowicz: Tędy i owędy:
….. Kiedy na rok przed wojną nastąpiło przywrócenie stosunków dyplomatycznych z Litwą, na dwa miesiące przed jej wybuchem wybrała się na Litwę wycieczka polskich pisarzy i dziennikarzy. Było ich trzydziestu, doprosiłem trzydziestu Litwinów i przyjąłem w Jodańcach sześćdziesiąt osób. Główną atrakcją był konkurs — kto zje najwięcej kołdunów. Kołdun jodański bowiem, bez żadnych idiotycznych uszu z ciasta, kołdun pełnieńki po brzegi, był taki duży, że całą łyżkę od zupy zajmował.
Dawać więcej jak pięć — to już szósty nie będzie gorący jak się patrzy. Otóż przy każdych pięciu kołdunach gość otrzymywał karteczkę z numerowanego bloczku, na której wpisywał nazwisko. Żadnego oszukaństwa nie mogło być. Do pół kopy ciągnęło wielu, ale potem coraz to zaczęli odpadać. Litwini straszliwie gorącowali się, żeby ich na ich własnej ziemi, w ich własnych litewskich kołdunach ci koroniarze nie przeżarli. Wystawili zawodnika — Goliata. Liudas Gira nazywał się prezes ichnich literatów. Piątkę za piątką łupi i z talerzem po nowe leci. A tymczasem po naszej stronie Dawid znalazł się. Maleńki, cicheńki Stanisław Piasecki, redaktor „Prosto z mostu”. Patrzę ja i zdębiałem: czternaście kartek prezentuje i po piętnastą idzie*
A tu Litewski Goliat już na wolne obroty przeszedł. Widzę ja, trzy kołduny u niego na talerzu lezą i zamyślony jakiści taki siedzi oka jemu wylazły jak u krowy wzdętej na koniczynie.
— Nie ma dziwu — tłumaczą Litwini — już siedemdziesiąt dwa kołduny upchnął. My mu mówim, żeby zatrzymał się — na pewno i tak już jest królem kołdunowym. Tak on oddycha i na wiadomość czeka, jaka punktacja u innych.
— Boże mój — lecę ja do Piaseckiego, a ten już siedemdziesiąty drugi kołdun do gęby niesie.
— Stój, poczekaj! — krzyczę — równowagę polsko-litewską naruszysz, w innej my tu roli przyjechali.
A on takiż bez zrozumienia człowiek, pod moje krzyki ten kołdun połknął i za siedemdziesiąty trzeci bierze się.
Chwycił ja za łyżkę, perswaduję.
— Nie już ty, drobne ciałko, w tym nędznym brzuszku tyle kołdunów zmieścił. Nic, tylko oszukaństwo wychodzi. Litwini zakrzykno, ze nowa umowa suwalska.
— Nijakiego oszukaństwa tu nie ma — mówi Piasecki — zona moja z
Lidy, widać w posagu spryt do kołdunów mi wniosła.
— Ale jak ty to robisz — zainteresowałem się.
— Bardzo prosto: po każdych pięciu kołdunach jeden kieliszek „Trisz Divinis”.
Policzył ja prędko, ze to już czternaście kieliszków wlał, i w samej rzeczy, oczki jemu takie malutkie zrobili się i maślane.
— I zjesz te trzy kołduny jeszcze?
— Co to trzy — mówi — ja zaraz po dalsze pięć idę.
— Nie myśl tego robić — mówię — Litwini nie przeboleją.
— A ot i będę — mówi — co mnie Litwini? U mnie wyższy cel jak przejść Girę. Ja założył bank rozbić, żeby u ciebie znaczy się, kołdunów więcej w garnkach nie okazało się. Ot, i wstydu narobię tobie na całą Litwę.
Poleciałem po pomoc. Ludzie z jego obozu nadbiegli, tłumaczą, rozczulił się:
— I nie w myśl mnie było psuć co Jagiełło zaczął. Niech już będzie moja krzywda pro publico bono.
Skoczyli my do Giry, na siłę siedemdziesiąty trzeci kołdun jemu wepchnęli, no i rozumie się, muzyka tusz, Liudas klęknął, stęknąwszy, przed panią konsulową Harwatową, i z jej rąk figurkę polskiego świątka przyjął…”

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Kultura. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz